Spodziewalismy sie owiec. Nawet owiec nie bylo. Samolot 4 razy wiekszy i 6 razy nowszy niz ten ktorym wylecielismy z Warszawy.
Pasazerowie tez bardziej zdyscyplinowani: natychnast po wylaczeniu sygnalizacji "zapiac pasy" ustawily sie karnie dlugie kolejki do toalet. Pierwsi z oczekujacych poganiali maruderow energicznym stukaniem w drzwi.
Ciekawostka: wprowadzilisy zamet w ten lad kiedy poprosilimy stewardesse o dolewke soku. Sasiedzi byli zdumieni nasza smialoscia. Oburzenie walczylo w nich przez chwile z zazdroscia, po czym ponioslo sromotna porazke. Skutek: las rak rak z pustymi szklankami.
Z nocnych widokow z gory: Moskwa oczywiscie ogromna, okolica Biszkeku przy ladowaniu - czarna i pusta.
Na lotnisku Manasa zaskoczyly nas US Air Force nieodroznialne od ogromnych, szarych, zaspanych wielorybow. Stado.
Przy okazji nauka: warto gnac do wyjscia z samolotu jesli wyladowalismy w Biszkeku. Obsluga jest nieliczna i niezbyt szybka: jesli ktos wcisnie sie przed ciebie, tracisz dodatkowe 20 minut.
Pogranicznicy pogodni ale surowi (porzadek w kolejkach!) prezentowali z duma swoje ogromne szmaragdowe filcowe nalesniki.
Poniewaz wizy zalatwialismy godzine, ucieszylismy sie, ze plecaki wciaz na nas czekaja. Posrodku pustej sali lezaly obok tasmociagu jak dwie martwe owce (nabrzmiale brzuchy, kopyta do gory). Uff!
Urmat, kierowca, czekal mimo opoznienia. Slonce bylo juz wysoko. Nadrabiajac stracony czas wyruszylismy na spotkanie miasta.