Na dworcu bucharskim wsiadamy do marszrutki, w ktorej zaczepia nas mlody wspolpasazer, oferujac pomoc w dojezdzie do naszego celu. Jeszcze go nie zna, wiec jak sie przekonuje, ze nie moze nam wprost pomoc, sam dzwoni do naszego pensjonatu, zeby zapytac o droge. Mile. Co wiecej, rozmowa po angielsku, wiec odmiana od codziennosci.
Busem docieramy na placyk, ktory wydaje sie na pierwszy rzut oka zadupiem. Kierowcy innych marszrutek staraja sie nam pomoc, tlumacza, ze niedaleko jest przewodnik (?), ktory nam wszystko wyjasni. Nie chcemy przedluzac, decydujemy sie na taxi. Ale taksowkarz nie chce nas wiezc! Po raz pierwszy ktos, kto moze na nas zarobic, nie korzysta z okazji! Zamiast tego, tlumaczy, ze to naprawde niedaleko. I okazuje sie, ze faktycznie po 300 metrach docieramy do celu.
Idac przez waska uliczke, ktora wyprzedza nas auto. Niestety, wystaje z niego na boki stos belek. W druzynie sa ranni, ale wszyscy przezywaja.
Mamy dach nad glowa, z dziedzincem i lazienka przy pokoju.
A w lazience P., ogladajacy z gospodynia pokoj, ujrzal race stworzenie przebiegajace miedzy sedesem a umywalka. Wkrotce okazalo sie, ze znow spotkalismy sie z karalami...
Znow, bo pierwszy kontakt mielismy 2 dni wczesniej, w hotelu Nukus, gdzie M. zatlukla jednego w lazience.
Drugi - to pociag z Urgenchu do Samarkandy. W przedziale w nocy poteznie smierdzialo (co sygnalizowalismy w poprzednim wpisie), a G., dzieki TV, wiedziala, ze karale smierdza. Tylko czy to byl wlasnie ten smrod? M. dojrzala jedno zwierze, jednak zbyt maly przedzial i brak wprawy nie pozwolil na skuteczne polowanie. Karal-niekaral pociagowy uszedl z zyciem.
M. okazala sie krolawa karali i berla nikomu nie oddala. Juz pierwszej nocy w Bucharze utlukla dwa i jest na tropie trzeciego.